Mad Max – recenzja filmu
Ryzykowne jest życie w Australii – kraju pełnym śmiertelnych niebezpieczeństw. Można się tam natknąć na ogromne węże, głodne krokodyle, jadowite pająki i… gangi motocyklistów.
Możliwe, że to specyfika tego kontynentu przyczyniła się do powstania filmu Mad Max. Filmu ważnego nie tylko w kinie postapokaliptycznym i australijskim, czy w karierze George'a Millera i Mela Gibsona – ale kina (światowego) w ogóle. Filmu legendarnego, wokół którego narosło wiele plotek, mitów i legend – jak choćby ta, że reżyser musiał poświęcić swój samochód do filmowej kraksy, czy że niektóre sceny kręcono nie do końca legalnie. Już takie ciekawostki sprawiają, że filmem tym – którego budżet wyniósł niecałe 350.000 australijskich dolarów – warto się zainteresować.
MGM
Oczywiście ważniejszą przesłanką stojącą za seansem powinna być treść tego omawianego dzieła. A fabuła nie napawa zbytnio optymizmem. Niedaleka przyszłość. Tytułowy Max Rockatansky to funkcjonariusz miejscowej policji, ścigający rabusiów na czterech/dwóch kółkach i innych piratów drogowych. Nieszczęśliwy "wypadek" najlepszego kolegi z oddziału w czasie służby, a następnie atak gangsterów na rodzinę Maksa przesądza o obraniu mściwej, wojennej ścieżki przez gliniarza, gotowego wyzbyć się jakichkolwiek skrupułów w samosądzie.
Mamy tu więc motyw znany z westernów; czuć także inspirację Brudnym Harrym czy Punisherem. Co do klimatu dzikiego zachodu, porównanie to nie jest wcale przesadzone: pustkowia, bezprawie i walka o sprawiedliwość to kanwa klasycznego westernu – tyle że w recenzowanym filmie prerie i pustynie zasiane kaktusami zastąpiono australijskimi szosami sięgającymi horyzontu, konie zamieniono na jednoślady i szybie fury, a za rewolwer prawego kowboja służy obrzyn. Jednak typowy obraz post-apo, znany z późniejszych przedstawicieli tego gatunku, w pierwszym Mad Maksie dopiero się rozwijał. Wojna o ropę niby ma miejsce w tle, ale głównym zmartwieniem dla mieszkańców miasteczek – którzy radzą sobie całkiem nieźle – są i tak upały oraz złodzieje. W filmie uświadczymy także dużo plenerów wypełnionych roślinną zielenią.
Warner Bros. / Mad Max Films @Facebook
Dlatego omawiany tytuł dosyć odstaje zarówno od kolejnych odsłon serii, jak i filmów post-apo. Współczesnych produkcji kinowych ogółem także. Przyznam szczerze, że kiedy pierwszy raz oglądałem Mad Maksa, jakieś 13 lat temu, film momentami wydawał mi się nudny. Dziś, paradoksalnie, jestem bardziej łaskawy wobec tej produkcji; ale i tak trzeba przyznać, że na tle dzisiejszej kinematografii obraz Millera wydaje się archaiczny. Nie chodzi nawet o efekty specjalne czy surowe ziarno, a o sposób narracji, głównie poprzez montaż. Większość scen zostało posklejanych naprawdę dobrze, ale niektóre przejścia – nawet przy spokojnych fragmentach – są momentami naprawdę szybkie i agresywne. Ścieżka dźwiękowa również lekko trąci myszką i nie zawsze współgra z akcją widzianą na ekranie.
Mankamenty produkcji rekompensują pierwsze i ostatnie 12 minut filmu, bogate w szybkie pościgi, popisy kaskaderów i brutalne widoki, a także piękne kadrowanie oraz ogólny motyw zemsty samotnego jeźdźca, działającego na granicy prawa. To ostatnie właśnie sprawia, że widz potrafi się wciągnąć oraz zostaje kupiony przez zwroty akcji i zabiegi reżyserskie. Debiutancki pełnometrażowy obraz G. Millera to ponadczasowe dzieło i trochę wstyd go nie znać. Warto spędzić czas ze Wściekłym Maksem, choćby dla samych scen pościgowych, młodego Gibsona w skórzanej kurtce oraz kultowego V8.
Oficjalny fanpage filmu Mad Max na Facebooku