Przymierzamy KALESONY SOKRATESA – recenzja książki
Kuba miał wiele marzeń. Jednym z nich było napisanie i wydanie książki. Udało się. I wiecie co? Było fajnie! Ale mogło być lepiej.
Opisana wyżej sytuacja byłaby zwykłym wydarzeniem; gdyby nie fakt, że Kuba – a konkretniej Jakub Łaszkiewicz – skończy w tym roku szesnaście lat. Wydanie książki, zwłaszcza w tak młodym wieku, jest nie lada wyzwaniem. Czym młody chłopak ze Sławna przekonał wydawcę, by tamten opublikował jego pisarski debiut?
Książka o zabawnym (acz intrygującym) tytule "Kalesony Sokratesa" przedstawia perypetie gimnazjalisty, który przeprowadza się do innego miasta, a tym samym zaczyna chodzić do nowej szkoły i poznawać nowe osoby. Są więc przygody szkolno-klasowe, nastoletnie miłości oraz wybujała wyobraźnia dojrzewających bohaterów – ot, typowa literatura młodzieżowa. Co jednak rzuca się w oczy, to forma opowiadania historii. Początkujący pisarz postawił na rozwijanie fabuły poprzez… blog internetowy. Nie jest to być może nowość w literaturze narracyjno-fabularnej, jednak z mojej strony należy się szacunek dla autora za ciekawy zabieg w postaci pisania bloga.
Książka ma dwóch głównych bohaterów, z których pierwsze skrzypce i tak gra Maciek. Chociaż bardziej by pasowało określenie ”gra na gitarze”, bo właśnie Maciek – podstawowy narrator i jednocześnie autor książkowego bloga – z zamiłowania jest muzykiem. Podobnie, zresztą, jak Patryk, poboczny protagonista. Ścieżki dwójki bohaterów zaczynają z czasem się przeplatać, prowadząc do różnych (i nieraz zaskakujących) zdarzeń.
Patryk gra tu rolę takiego "no-life'a", przegrywa, który boi się zagadać do obiektu jego westchnień. Maciek natomiast ma już więcej śmiałości, choć jako introwertyk – nie próbuje się wyróżniać z tłumu. A przynajmniej tak sugeruje sam zainteresowany w swoich wpisach. W ogóle problem z Maćkiem polega na tym, że jest to postać budząca różne emocje. Z jednej strony, wygląda na naprawdę sympatycznego i inteligentnego gościa. Podczas czytania "Kalesonów", nie jeden raz utożsamiałem się z głównym bohaterem – wszakże, podobnie jak ja, i on jest graczem komputerowym, fanem starszego rocka i początkującym blogerem. Z drugiej natomiast, z kart powieści aż często się wylewa przemądrzałość chłopaka, jakby chciał powiedzieć „O, patrzcie, jaki to jestem zajebisty, jaki jestem cool, bo zachowuję się i myślę jak dorosły, a nie mam jeszcze nawet szesnastu lat!”. Można to odczuć zwłaszcza we fragmentach dotyczących altruizmu i współczucia oraz czytania książki na szkolnym korytarzu przez głównego bohatera.
Sokrates na okładce? Jest! Kalesony – już niekoniecznie…
Samą książkę jednak przyjemnie się czyta. Kuba Łaszkiewicz potrafił znaleźć wyważenie przy rozwijaniu fabuły i dalszych losów bohaterów, serwując informacje stopniowo. Nie ma tutaj ani trzęsienia ziemi jak u Hitchcocka, ani zbędnych dłużyzn, które by zanudzały czytelnika. Same internetowe wpisy są napisane w ciekawy sposób; a uwagę odbiorcy najbardziej przyciągają liczne wtrącenia w postaci tekstów kultowych piosenek oraz zabiegi stylistyczne, zwłaszcza aluzje, hiperbole i amplifikacje (np. fragment mówiący o stu kilometrach korytarza szkolnego). Cieszy też wyważona liczba wulgaryzmów i naturalność wypowiedzi. Natomiast do wad muszę zaliczyć zbyt skromną stylizację do blogu internetowego w kontekście języka pisanego (np. brak emotikon) oraz ciągle powtarzające się wtrącenia typu „no cóż”, „serio!” lub „wiecie, nie?”. No, chyba wiecie o co mi chodzi, nie?
Drugim oryginalnym zabiegiem, obok konwencji bloga, jest duet narratorów. Oprócz Maćka – autora internetowych postów – pojawia się trzecioosobowy, wszechwiedzący narrator, który skupia się na samym Patryku, uzupełniając tym samym opowiadania młodocianego blogera o fakty widziane z innej perspektywy. Niestety, ta część książki należy do słabszych. Głównie dlatego, że widać tutaj naleciałości z języka i stylistyki wpisów Maćka na blogu. Autor będzie musiał to poprawić przy pisaniu kolejnej książki, zwłaszcza standardowej powieści czy opowiadania. Na szczęście takich trzecioosobowych fragmentów w omawianej książce jest mało.
Resztę mankamentów stanowi lapsus pod postacią wpisu z 13 sierpnia, który następuje po 22 września (chociaż możliwe, że to po prostu błąd w druku lub działu DTP), oraz zwieńczenie historii. Im bliżej byłem końca, tym finał stawał się dla mnie przewidywalny, a samo zakończenie – że tak to ujmę – bez pierdolnięcia.
Do wad mógłbym zaliczyć również fascynację (czy bardziej fanatyzm) wielu postaci muzyką rockową i metalową (przez moment czułem się, jakbym czytał o jakimś kółku wzajemnej adoracji…), a także nieprawdopodobieństwo pewnych scen z "Kalesonów Sokratesa". Na szczęście autor, poprzez zastosowanie konwencji bloga internetowego, wychodzi z tego obronną ręką. Zabieg ten pozwolił na dosyć swobodne przedstawienie różnych sytuacji, czasami skłaniając czytelnika do interpretacji danych zdarzeń czy refleksji nad czynami bohaterów. Ponadto swoboda większości wypowiedzi, łamanie czwartej ściany, dowcipy pierwszoosobowego narratora oraz absurdalne sceny sprawiały, że często się uśmiechałem pod nosem podczas lektury.
I rzecz najważniejsza – forma bloga jako książki na pewno pomagała Kubie przy pisaniu. Ba, między nim a książkowym Maćkiem jest wiele podobieństw (choć autor zarzeka się już we wstępie, że treść jest całkowicie fikcyjna). Lekkość pisania przełożyła się na lekkość odbioru: pomimo 220 stron (wydaje się mało, ale przy moim ślimaczym tempie…) – książkę przeczytałem bardzo szybko; a po odłożeniu na półkę nie czułem się bardzo zawiedziony. Tak więc jeśli jesteś otwarty na historię ucznia ostatniej klasy gimnazjum, wzbogaconą różnymi smaczkami ze świata muzyki, gier wideo i polityki – i to historię napisaną przez 15-latka – serdecznie polecam Kalesony Sokratesa. A autorowi, jeśli weźmie do serca cenne rady i nie będzie głuchy na słowa krytyki, wróżę świetlaną przyszłość. Kuba, jak jego bohater, powinien powiedzieć: „jestem z siebie dumny, bo jeszcze nie porzuciłem pomysłu… I, prawdę mówiąc, nie mam zamiaru”.
A tak wygląda, niepełnoletni jeszcze, autor recenzowanej książki.